Skrzydła…
Jednym „rosną” jak wszystko im wychodzi, innym opadają pod naporem niepowodzeń i trudności losu… Jeszcze inni przyprawiają je sobie przychodząc na lotnisko, obserwując ptaki i starszych, bardziej doświadczonych kolegów i koleżanki – marząc o przestrzeni i wolności, jakiej mogą doświadczyć idąc w ślady Ikara. Będzie to opowieść o walce pasji i młodzieńczej odwagi z żywiołem szalejącym nad szczytami Tatr, żywiołem zaklętym w lodowych chmurach zawieszonych w promieniach słońca – o radości ze spełniających się marzeń…
Wczesny poranek, piątek 13 marca 1992 roku, jedziemy we trójkę pożyczonym od brata czerwonym maluchem z Krosna do Nowego Targu… Jedziemy, bo we wczorajszej prognozie pogody, układ baryczny jaki zalega nad naszą częścią Europy – nad Anglią i Morzem Czarnym wskazuje, że warto spróbować powalczyć o szybowcowe diamenty. Za kierownicą, ja – najmłodszy z naszej trójki „Łowców diamentów”, obok Mirek już bardzo doświadczony pilot szybowcowy i samolotowy – autorytet wśród nas, jeszcze nie do końca opierzonych szybowników. Na tylnym siedzeniu, dbająca o nasze samopoczucie Bożena – moja Pani Instruktor sprzed 3 lat – również doświadczona pilot szybowcowa i samolotowa. Trochę jestem, takim jeszcze nieporadnym ich młodszym bratem, ale pasji, determinacji i serca do latania mi nie brakuje… Pożyczony „Maluch” dzielnie sobie radzi z kilometrami i jeszcze wokół nas panującą ciemnością – ledwie minęła 4:30 i otacza nas ciemność, tylko widok za oknami samochodu uginających się drzew wskazuje na ich ciężką walkę z napierającymi strugami wiatru – wiatru zwanego „HALNYM”.
Po minięciu Nowego Sącza, Łącka i Krościenka wyjechaliśmy na wzgórza z których w pierwszych promieniach budzącego się dnia, zobaczyliśmy rysujące się nad Tatrami „soczewki” – ci bardziej książkowi lotnicy powiedzą „Altocumulus lenticularis”, ale dla nas są to soczewki – dla szybowników najpiękniejsze chmury w Polsce – od października do kwietnia… Jedziemy i jesteśmy coraz bliżej lotniska w Nowym Targu, mnie coraz trudniej skupiać się na drodze – bo oczy same biegną ku niebu i tym widokom jakie wschodzące słońce czyni jeszcze piękniejszymi… liczymy piętra soczewek – jedno, drugie, trzecie … są piękne warunki. A tatrzańska fala wzmaga w nas emocje i adrenalinę. Jeszcze tylko cień niepokoju, czy jak dojedziemy będziemy mieli wolne szybowce, czy wielu nam podobnych już tam czeka…? W końcu wjeżdżamy na lotnisko … coś tu zbyt cicho i spokojnie – myślimy. Nie możliwe wszyscy już w powietrzu? Bo pod hangarem pusto.
W końcu spotykamy jednego z pracujących przy samolocie mechaników, który ze spokojem nam wyjaśnia – że latania jeszcze nie ma, bo Wilga holująca jeszcze nie gotowa, jeszcze ma założone narty, a śnieg właśnie od tego ciepłego halnego topnieje… i tak dalej i tak dalej… – nam opowiada. Oczywiście narty to nie problem, ale trzeba to przygotować – mówi.
W końcu spotykamy Szefa Wyszkolenia i pilota – legendę latania nad Tatrami, Tadzia Śwista (dla mnie, jeszcze żółtodzioba, Pana Tadeusza Śwista). Ten nam wyjaśnia, że to trochę potrwa zanim będzie sprzęt gotowy a „górą” już robi się odchyłka kierunku wiatru i warunki będą się pogarszały. Poszliśmy na wieżę poobserwować niebo, a przy okazji zrobić papiery do dokumentacji, czy mamy przeprowadzone i wpisane w nasze Książki lotów przygotowanie do lotów falowych, czy mamy zrobionego „halniaka” i że znamy rejon lotów, „pola falowe”, że posiadamy aktualne badania lotniczo-lekarskie i oczywiście ważne badanie w komorze niskich ciśnień. Wszystko mamy i jest w najlepszym porządku. Teczki nasze zostały założone i papiery w nie wpięte, a pogoda zgodnie z zapowiedzią Tadeusza, faktycznie zaczęła się pogarszać, co było widać na niebie, a po jakimś czasie pierwsze krople deszczu zaczęły rozmywać nasze „diamentowe nadzieje”.
Kiedy Wilga już była gotowa do starcia z halnym, Mirek, jako najbardziej doświadczony z nas poleciał z Tadeuszem na lot zapoznawczy wymagany „dla obcych” przed lotami na falę. Jest taki warunek, że zanim pozwolą nam polecieć szybowcem, najpierw musimy poczuć, jak niemiłosiernie rotory napier…ją samolotem i szybowcem. Po tym locie jeden z nas był w 100% gotowy do lotu po swój pierwszy wysokościowy diament. Niestety pogoda miała odmienne zdanie, co do naszych diamentów, fala słabła, wiatr się „odkręcał” na zachodni a deszcz coraz odważniej walczył z resztkami śniegu na płycie lotniska, zmieniając go w kałuże. Dzisiaj nic z tego nie będzie… W końcu jest „trzynastego w piątek”… Trzeba wracać do domu i czekać na kolejny układ baryczny, który wyzwoli w górach tą ogromną siłę, a nam szybownikom pozwoli spełnić marzenia o lataniu, jakie tylko ptakom i Bogu jest zarezerwowane.
Ciąg dalszy wkrótce…